What a shame, czyli bezwstydne Oscary 2012

12 Mar

Zaledwie parę dni temu, straciłem odzyskałem wolność i powróciłem do cyfrowego świata. Sesja chwilowo odeszła w zapomnienie, a ja zdążyłem mniej więcej zapoznać się z filmami, które zgarnęły statuetki tegorocznych Oscarów i z takimi, które ich nie dostały.

Trudno bowiem wytłumaczyć choćby to, czym kierowała się Akademia doceniając pięcioma statuetkami „Artystę”. Niewątpliwie jest to obraz nowatorski, o ciekawej (ale koniec końców nieskomplikowanej) fabule. Pierwsza myśl po obejrzeniu – milusio i przyjemnie, pewnie nie było nic mocnego w tym roku, stąd sukces „Artysty”.

Myliłem się (chciałoby się dodać: jak nigdy). A jeszcze bardziej pomyliła się Akademia nie doceniając „Wstydu” Steve’a McQueena. Obrazu przeraźliwie mocnego. Nie chcę powtarzać tego, co na wielu blogach zostało już dość wyraźnie powiedziane w ubiegłych tygodniach, ale zaznaczę, iż Michael Fassbender (który wcielił się w główną rolę – rolę seksoholika) wzniósł się na poziom nieosiągalny dla większości kolegów po fachu. Nigdy nie widziałem bardziej przekonywującej kreacji, nigdy nie widziałem tak autentycznego smutku w oczach aktora, tak rzeczywistego zagubienia i poczucia bezsilności. Fassbender tą rolą zapisał się w historii filmu. Gra aktorska to nie jest bynajmniej jedyny mocny punkt tego obrazu. „Wstyd” oddziałuje na tyle silnie, że podczas kluczowej sceny obraz w Multikinie zgasł na kilkadziesiąt sekund. Moc przekazu potęguję świetnie dopasowany soundtrack. Mała próbka:

Paradoksalnie tematyka, poruszona przez McQueena, zamiast przyczynić się do spektakularnego sukcesu, ostatecznie film pogrążyła. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, iż przejmujący, druzgocący „Wstyd” z wschodzącym bogiem kina, świetną muzyka, nie został uhonorowany choć jedną statuetką? Z wytłumaczeniem śpieszą nam redaktorzy gazety.pl – http://kultura.gazeta.pl/kultura/1,114438,11225461,To_oni_przyznaja_Oscary__Srednia_wieku_ponad_60_lat_.html . W skrócie – nie wiadomo kim są członkowie akademii, ale jest ich niespełna sześć tysięcy i ich średnia wieku wynosi ponad 60 lat. Są biali (94%) i są mężczyznami (77%). Niezła paczka.

W tamtym roku, w ten sam sposób wytłumaczono zwycięstwo „Jak zostać królem?” nad „Social Network”. I o ile z tamtym werdyktem potrafiłem się zgodzić, to z głównymi rozstrzygnięciami Oscarów 2012 już nie potrafię.

Idąc dalej – wcale nie jest lepiej. „Spadkobiercy” obraz uhonorowany za najlepszy scenariusz adoptowany, jest filmem wybitnie przeciętnym, żeby nie powiedzieć słabym. George Clooney może i nadaje się do gry drobnych cwaniaczków czy podrywaczy, ale odgrywanie opuszczonego męża śmiertelnie chorej żony, dla jego naciąganej botoksem twarzy to trochę za wiele.

Meryl Streep świetnie zagrała „Żelazną Damę” i zapewne tutaj, statuetka jest uzasadniona. Jednak sama koncepcja obrazu P.Lloyda była dla mnie totalnie niezrozumiała. Tak barwna postać nie powinna sprawić większych problemów przy budowaniu scenariusza filmu biograficznego, tymczasem reżyser zamiast skupić się na Żelaznej Damie w jej czynnym politycznie okresie, wolał pokazać ją jako schorowaną schizofreniczkę. Co kto lubi.

Gdyby tutaj mój artykuł się kończył wyszłoby jak zwykle – wszystko jest złe, beznadziejne i niegodne polecenia. Przypuszczalnie sam tytuł artykułu musiałby być bardziej jednoznaczny (może coś w deseń: Strasznie słabo, niesamowicie źle – czyli Oscary 2012). Nie będę jednak taki i wspomnę o pozytywach. A parę ich jest.

W pierwszej kolejności muszę pochwalić „Hugo i jego wynalazki” Martina Scorsese. Postanowiłem obejrzeć ten film tylko na potrzeby tego artykułu i nie żałuję. Nie widziałem wielu takich obrazów, ale myślę, że nie trzeba być znawcą, żeby polecić ten film, każdemu kto choć w jakimś stopniu lubi baśniowe klimaty a la Dickens. „Hugo” to wspaniała opowieść o przyjaźni, o dążeniu do celu, realizowaniu swoich marzeń, o ludzkich upadkach i o wszystkim co taka historia powinna poruszać. Wszystkie statuetki jak najbardziej uzasadnione – ewentualnie (co żeby być konsekwentnym w moim uwielbieniu dla obrazu McQueena) odebrałbym Oscara za dźwięk na rzecz „Wstydu”.

Innym baśniowym obrazem było „O północy w Paryżu” Woody’ego Allena. Film ten na ogół albo zachwyca albo spływa po odbiorcy. Jeśli miałbym się ustosunkować, byłbym raczej w pierwszej grupie. Po pierwsze wyznaję zasadę, że każdy film osadzony w Paryżu jest dobry z założenia. Po drugie to była taka typowa allenowska nowelka – w prosty sposób, który zrozumie każdy nawet najmniej kumaty odbiorca, wyłożył pewną prawdę o życiu. 

Poza tym, trzeba przyznać, że na bardzo wysokim poziomie stała rywalizacja w kategorii: najlepszy film nieanglojęzyczny. Agnieszka Holland musiała uznać wyższość „Rozstania” A. Farhadiego nad „W ciemności”.  Które również chwalę i polecam wszystkim spragnionym dobrego, poruszającego kina.

Dla fanów kina europejskiego, dodatkowym smaczkiem jest nagroda dla Christophera Plummera za rolę drugoplanową w „Debiutantach”. To wspaniała opowieść Mike Millisa o 75 letnim mężczyźnie, który postanawia wyjawić synowi (Ewan McGregor), że jest homoseksualistą. To wszystko umożliwi synowi i ojcu naprawienie swoich relacji i wzajemne poznanie. Sam wątek homoseksualny nie jest nachalny, ani naciągany – obraz w dość zgrabny sposób przedstawia historię, która ostatecznie pewnie gdzieś miała miejsce. Co ciekawe Christopher Plummer otrzymując statuetkę w wieku 82 lat stał się najstarszym laureatem Oscara. Podsumowując, kto nie widział, ten zaraz po „Wstydzie” i „Rozstaniu” ma coś do nadrobienia.

Innym godnym uwagi faktem jest uhonorowanie Octavii Spencer za drugoplanową rolę w ekranizacji głośniej powieści o tym samym tytule – „Służących” T. Taylora . Film porusza problem rasizmu w stanie Missisipi w latach 60.

Podsumowując – prawdopodobnie gdyby nie sukces „Artysty” kosztem „Wstydu”, ten artykuł miałby zupełnie inny wydźwięk. Oscarami (nawet jeśli w mniej istotnych kategoriach) zostały uhonorowane dobre obrazy jak „Hugo i jego wynalazki”, „O północy w Paryżu”, „Rozstanie” i aktorzy z „Debiutantów” i „Służących”. Mimo wszystko mam wrażenie, że tegoroczne nagrody dość mocno zmanipulują rynkiem filmowym. Swoimi rozstrzygnięciami przyczynią się do sukcesu tak kiczowatej produkcji jak „Spadkobiercy” albo takich przeciętniaków, jak „Żelazna dama”. Z kolei brak nagrody dla „Wstydu” to werdykt krzywdzący Steve’a McQueena i Michaela Fassbendera. Co do tego ostatniego nie mam jednak wątpliwości, że Michael powróci jeszcze w wielu obrazach i zapracuje sobie na niejedną statuetkę, a w rezultacie stanie się jednym z najwybitniejszych aktorów w historii kinematografii.

Dodaj komentarz